niedziela, 13 listopada 2016

2388 krawat, 2388 dzień, 13/11/16

Dobry wieczór! Byłem ranny. Działo się to w jakiejś śródziemnomorskiej miejscowości. Oni to miasteczko zajęli. Przyjechali czołgami i czarnymi limuzynami. Stali nade mną z wyciągniętymi spluwami. Ubrani w dobrze skrojone, ciemne garnitury, białe koszule i czarne, wąziutkie krawaty. Ranny – uciskając dłonią krwawiące miejsce – cofałem się, a właściwie czołgałem, aż w końcu oparłem się o ścianę.
Nie czułem napięcia, tylko zaskakujący spokój. W końcu wiedziałem, że mam uratować świat. A to musi się udać. Chciałem zyskać tylko trochę czasu.
Byłem tak samo spokojny jak wtedy, kiedy na Polu Mokotowskim złamałem nogę w czasie jazdy na rolkach. Pamiętam jak wtedy zdjąłem pasek od spodni i szukałem gałęzi, żeby usztywnić kończynę. Teraz spojrzałem na dziurę po kuli w lewym boku. Uśmiechnąłem się do siebie i zatkałem ją palcem. Skuloną w kącie piękną blondynkę w typie Jane Mansfield uspokoiłem. „Zaraz będzie po wszystkim” – powiedziałem i uśmiechnąłem się. Nic mnie z nią nie łączyło. Po prostu ratując świat ratuje się przy okazji piękne blondynki. Przycisnąłem mocniej ranę. W kieszeni zacząłem szukać czegoś, czym zaraz zadam ostateczny cios...
Obudził mnie delikatny dzwonek telefonu. Aparat informował mnie, że bateria jest wyczerpana. Nie wiem więc jak zamierzałem uratować świat, bo w kieszeni noszę jedynie chusteczki do nosa i portfelik na drobne pieniądze. Żeby się dowiedzieć muszę poczekać aż mi się przyśni następna zagłada.
A wtedy leżąc na Polu Mokotowskim to w końcu nie usztywniłem sobie złamanej nogi, bo najbliższa gałąź była trzy metry nade mną. Na szczęście miałem telefon i zadzwoniłem po pogotowie. Dobranoc.

(krawat: St. Michael from Marks & Spencer)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz