Dobry wieczór! (Uwaga! Z powodu drastycznych scen weganie powinni powstrzymać się przed lekturą tego tekstu!) Wczoraj spacerowałem sobie ulicą Marszałkowską, między Placem Konstytucji (z 1952 roku) a Placem Zbawiciela. Wracałem z biblioteki publicznej na Koszykowej, gdzie zaglądałem do starych gazet po garść świeżych wiadomości. Podczas tego spaceru zajęty byłem rozmową przez telefon. I nagle jak tak sobie beztrosko gadałem wpadł mi w usta jakiś latający robak. To owadzie kamikadze zanurkowało od razu zmuszając mnie do przełknięcia śliny i połknięcia tego bydlaka. „Trochę świeżego białka nie zaszkodzi” – powiedziałem sobie na pocieszenie, ale po 15 minutach opuchło mi gardło. Jest zaczerwienione. Boli mnie jeszcze dzisiaj. Jaki wniosek z tego płynie? Nie jemy żywych owadów. Spożywamy je tylko po odpowiednim przyrządzeniu. Dobranoc.
z cyklu: (Owady), które spotkałem
(krawat: Studio 54, Tie Rack)
Taki krawat, to wyzwanie dla oczu :)
OdpowiedzUsuń