Dobry wieczór!
W tramwaju spotkałem zombie. To nieprawda, że ich nie ma. Byli, jechali obok mnie. Dwoje miało postać mężczyzny, a jedno kobiety. Na pierwszy rzut oka wyglądają normalnie. Czyści, ubrani w sportowe stroje nike, adidasa i pumy oraz w markowe jeansy. Twarze jak z obrazów Bruegla. Mówili niezrozumiale, choć używali polskich słów. Ginęły jednak te słowa w dziwnym seplenieniu, chrumkaniach, chrząśnięciach, beknięciach i w różnych rodzajach śmiechu. Nie było zdań, urywane słowa. Przejechałem dalej niż zamierzałem o dwa przystanki i nie udało mi się cokolwiek zrozumieć. Nie mam więc zapisu z dialogów zombie. Następnym razem włączę dyktafon i pojadę z tym do egzorcysty.
Potem już bez problemów dotarłem na cmentarz. Było późno, cmentarz jak na Warszawę mikroskopijny, mało ludzi, wokół cudownie migoczące światła. Poczułem kojącą ciszę i myśląc o wieczności spacerowałem wśród grobów.
– Ojcze jestem obok Matki Boskiej – usłyszałem za sobą męski głos, kiedy mijałem świętą figurkę. Zatrzymałem się pokornie. Czułem, że otacza mnie jakaś boska aura. Jakieś dotknięcie Absolutu.
– Musi ojciec skręcić w prawo. Nie w lewo! W prawo! Mówię ojcu jak iść, a ojciec jak zawsze swoje lepiej wie... – Absolut się ulotnił. Poszedłem więc na grób swoich rodziców. I jak zawsze wzruszył mnie skromny bukiet kwiatów od Politechniki Warszawskiej.
Po powrocie zapaliłem znicz pod tablicą upamiętniającą śmierć Edwarda Śmigłego-Rydza. Jest pewien spór, niewielki zresztą, czy marszałek zmarł w naszym mieszkaniu, czy w mieszkaniu sąsiadów. Po wojnie zmieniono numerację mieszkań i trudno to teraz ustalić.
Później żonie opowiedziałem jaki piękny miałem spacer i jak się dobrze po nim czuję.
– A mówiłam ci – stwierdziła żona – prawdziwy Polak jest szczęśliwy na cmentarzu.
Dobranoc.
(krawat: no name)

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz