Dobry wieczór! Pożegnaliśmy dzisiaj przyjaciela naszej rodziny pana profesora Grzegorza Chrabczyńskiego. Stół imieninowy moich rodziców skurczył się do dwóch osób, które mam nadzieję, że będą żyły jak najdłużej. Jak zawsze w takich chwilach przed oczami przemykają mi różne obrazy i sytuacje. Wspólne wyjazdy wakacyjne, niedzielne spacery, cudowne obiady... Ale jedna historia jest dla mnie szczególnie ważna. Nasze rodziny były razem nad morzem. Nie pamiętam dokładnie gdzie, być może w Trójmieście lub Jastrzębiej Górze. Miałem pewnie nie więcej niż 8 lat. Tego dnia mimo ciepła na plaży silnie wiało. Fale były wysokie, więc bawiliśmy się blisko przy brzegu. W pewnym momencie trochę się oddaliłem. Wydawało mi się, że stoję w płytkim miejscu, woda sięgała mi do pasa. Nagle fala zakryła mnie, trochę odciągnęła od brzegu. Straciłem grunt pod nogami. Kolejne fale mnie przykrywały, czułem, że dzieje się coś złego. Próbowałem coś krzyknąć, ale jak otwierałem usta krztusiłem się wodą. Coraz bardziej oddalałem się od brzegu. Czułem jakąś dziwną, przerażającą bezradność. Po prostu bałem się. W pewnym momencie dostrzegłem pana Grzegorza Chrabczyńskiego. Wyciągnął do mnie rękę, którą uchwyciłem. Po chwili czułem grunt pod nogami. Wyszliśmy na brzeg. Wiedział, że się przestraszyłem. Podeszliśmy do naszych koców, całą historię rodzicom przedstawił tak, iż obeszło się bez kazań. I za to jestem mu wdzięczny. Wystarczyło, że najadłem się strachu. No, ale najbardziej wdzięczny jestem za tę wyciągającą mnie z wody rękę. Dobranoc.
(krawat: Cedarwood State)

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz